wtorek, 31 grudnia 2013

Kate Bush

Kiedy pierwszy raz usłyszałam Wuthering Highs Kate Bush, wpadłam po uszy. Patrząc na jej taniec, słuchając jej zabawy brzmieniem własnego głosu i często ironicznych tekstów jej piosenek, zaczęłam rozumieć, co znaczy "być sobą".

Wuthering Highs to debiutancka i najbardziej chyba dziewczęca z jej piosenek, a zarazem największy obok "Babooshki" przebój. Tragiczna i przerażająca historia Cathy z "Wichrowych Wzgórz" E.Bronte zainspirowała 19-letnią wówczas Kate do jej napisania. Już wtedy, na samym początku styl artystki był bardzo charakterystyczny. Odważnie przełamywała kanony "ładności" i plastiku, bawiąc się formą. Jej piosenki to nie tylko wyśpiewane teksty, ale to utwory muzyczno-aktorsko-choreograficzne. Dziwne miny, dziwne ruchy, jakiś ogólny powrót do korzeni, naturalność. W swoich teledyskach K.Bush nie uśmiecha się słodko i pusto, ale MÓWI, gada, obnaża głupotę, bezsens. W Wuthering Highs woła do okrutnego kochanka: Wpuść mnie przez swoje okno, Heathcliff, to przecież ja!

Kolejnym wielkim przebojem Kate Bush była i jest Babooshka - chyba wszyscy kojarzą z teledysku wspaniały taniec z kontrabasem! Cały ten utwór "mówi", tłumaczy, przekonuje jasno i wyraźnie: nie zapominaj, że jesteś niesamowitą kobietą, że stać Cię na wiele; nigdy nie zapominaj, kim jesteś - kim wiesz, że jesteś!, mimo że inni tego nie zauważają, a raczej nie chcą widzieć... pamiętaj, mimo Wszystko! Nie dopuść do tego, żeby ktoś wmówił Ci, że jesteś szarą, pokorną, przeciętną "żoną swojego męża". Aż trudno uwierzyć, że wydając ten singiel w 1980 roku artystka miała zaledwie... 22 lata!

Następny w mojej kolejce Sensual World jest odwołaniem do rdzenności, natury, zmysłowości... i baśniowości! Kate Bush śpiewa, że zdecydowanie woli ubrać się w zachód słońca, niż w strój, którym zdobędzie zmysły bogaczy. Kroczy tanecznie w świetle księżyca, cieszy się swoją kobiecością i dobrze wie, że nie świat czyni ją wartościową - to ona jest Wartością.

Tymczasem Them Heavy People to piosenka z przymrużeniem oka. Mówi o ludziach, którym wydaje się, że posiadają monopol na prawdę i słuszność - Kate Bush ma na nich sposób:  "toczą na mnie kulę, a ja wyrzucam ich ze swojego życia", proste! Takim, toczącym kulę, osobom wydaje się, że pomagają innym swoimi złotymi radami, wygłaszają je więc z całym przekonaniem, nie dopuszczając innych możliwości. Kate Bush posługuje się tutaj ironią, która zdaje się być jedynym zdrowym lekarstwem na bezsilność wobec zaściankowości. Z podobnymi problemami artystka zmierzyła się w utworze Wow, gdzie w groteskowym zachwycie powtarza komplementy, za którymi czai się fałsz... Jesteś cudowna, wspaniała, Wow! Ale kiedy tylko czegoś potrzebujesz, kiedy tylko masz problem, wtedy radź sobie sama. Wow, jaka jesteś niesamowita! Wow! Mam cię gdzieś, ale Wow! Wow to piosenka o fałszywych, toksycznych ludziach, którzy słodko się uśmiechają i obsypują pięknymi słowami tylko po to, żeby wykorzystać czyjeś zaufanie, kompletnie się z nim nie licząc. Co można zrobić w takich sytuacjach? Chyba tylko, podobnie jak przy poprzednim utworze, wzruszyć ramionami i głośno się zaśmiać.

Przedstawiłam tu zaledwie kilka utworów, które są dla mnie szczególne. Co ważne, nie tylko same piosenki, teksty i taniec Kate Bush są niezwykłe. Przede wszystkim inspirująca jest ona sama. Jej perfekcjonizm, to, że ciągle poprawia wersje piosenek sprzed lat, jej zabawy brzmieniem, jej autentyczność i pasja... niebanalne wyrazy jej wrażliwości, sposobu postrzegania rzeczywistości ośmielają do otwarcia się na życie, na siebie samego.

Bardzo Wam tego życzę na Nowy Rok - swobody bycia sobą bez wątpliwości i lęków przed brakiem zrozumienia, czy akceptacji u innych. Tylko będąc sobą, żyjąc zgodnie ze sobą i akceptując własne "dziwności" (ba, doceniając ich niebanalną wartość) można być tak naprawdę szczęśliwym. A kiedy staje się to bardzo trudne... Don't Give Up...

czwartek, 5 września 2013

Yoko Ono

Japońska czarownica, która zniszczyła Beatlesów, chciała zabić syna, i pozwalała się obnażyć na scenie, nazywając to sztuką. O TAK! Uwielbiam ją!!

Oczywiście powyższe zdanie to stek bzdurnych pomówień - tylko moje uwielbienie jest prawdą :) Ono jest cudowną kobietą, fascynującą i intrygującą. Szukająca całą sobą form wyrazu - zwykle cicha, spokojna, małomówna, w przeciwieństwie do sztuki, którą tworzyła i tworzy. Zanim, na londyńskiej wystawie swoich dzieł, poznała Lennona, współpracowała m.in. z kompozytorem Johnem Cage'm - autorem słynnego "4,33". Ryzykowna nowa forma sztuki wydała się szansą na wyzwolenie swojego "ja" z murów introwertyzmu, jedyną nadzieją na powracające depresje i na samotność.

Jej neodadaistyczny performens "Cut Piece", kiedy siedziała na scenie, a ludzie z widowni podchodzili do niej, żeby odcinać kolejne fragmenty jej ubrania, był zupełnym przełomem - mam wrażenie, że był to wyraźny, ale pierwszy sygnał jej wołania (do którego dołączył później J.L.), które trwa do dzisiaj: "JESTEM CZŁOWIEKIEM I TY TEŻ NIM JESTEŚ.". Sprawa, wydawałoby się, zupełnie oczywista, pomysł z odcinaniem ubrania też nie wymagał szczególnych umiejętności technicznych. Yoko przy użyciu bardzo prostych środków mówiła o najważniejszych dla każdego człowieka sprawach (podobnie J.L. teksty swoich piosenek pisał prostym językiem).

Szczególnie wyrazisty utwór "Why" podobno jest próbą zobrazowania bólu które czuje abortowane dziecko. Kwestia aborcji często pojawia się w wypowiedziach Yoko i Lennona. Yoko wiele razy poroniła, w wywiadzie do Playboy'a z 1980 r. John przyznał, że z powodu wcześniejszych aborcji, którym była poddana jako młoda dziewczyna, ale Yoko do dziś zaprzecza, żeby kiedykolwiek dokonała aborcji. Niemniej kwestia ta była jej bliska i bez wątpienia jest ona zagorzałą przeciwniczką wszelkich, nie tylko politycznych, morderstw. Utwór ten jest pierwszym na niesamowitej płycie "Yoko Ono/Plastic Ono Band" z 1970 roku. Co ciekawe, drugi utwór nosi tytuł "Why not" i jest utrzymany w weselszym, ciut groteskowym, nastroju. Wydaje mi się, że to parodia tych, którzy cynicznie i niepoważnie podchodzą do kwestii aborcji. Ale "co autor miał na myśli" nie powiem.
Co ciekawe płyta ta została wydana równocześnie ze wspaniałym krążkiem "John Lennon/Plastic Ono Band" - okładki obu są niemal identyczne. 2 lata wcześniej para wydała równie ciekawą, wspólną płytę pod zastanawiającym tytułem "Two Virgins" ("Dwie dziewice"), która ewidentnie nawiązuje do twórczości J.Cage'a. Wobec oburzenia opinii publicznej pierwotnie dwie nagie postacie Johna i Yoko na okładce zostały zamalowane na żółto.

Muszę przyznać, że Yoko jest jedną z ważniejszych kobiet-artystek dla mnie. Symbolem walki o siebie, ale też pogodzenia się ze sobą, ze swoją historią. Z jej wypowiedzi i inicjatyw widzę, jak głęboko ten krzyk sięga, jak bardzo przez całe życie Y. starała się wyzwolić ze świata bogatych japońskich rodów, z formy, jaką chciano jej nadać. Z rozczarowania nią samą, jakie widziała w oczach ludzi (począwszy od tego że jej ojciec był niespełnionym pianistą i chciał, aby ona spełniła jego muzyczne marzenia - gdy dorastała regularnie sprawdzał długość jej palców i wciąż był zawiedziony, że są niewystarczająco długie dla pianistki). Z oskarżeń, które do dziś rzucane są w nią bez żadnej podstawy, racji. Pokój jakim emanuje jej drobna osoba uspokaja mnie, że choćby cały świat wokół mnie szalał i starał się mnie zniszczyć, to tylko ode mnie zależy, czy mu na to pozwolę. Bo jestem człowiekiem i mam prawo być sobą.

sobota, 24 sierpnia 2013

Arnold Schönberg

Ich glaube: Kunst kommt nicht von können, sondern von müssen!
ARNOLD SCHÖNBERG

Kompozytor, teoretyk muzyki (filozof tejże!), malarz; lider Drugiej Szkoły Wiedeńskiej (Pierwsza to Haydn, Mozart i Beethoven). Prekursor ekspresjonizmu w muzyce. On czerpał z Mozarta, z niego czerpał John Cage, skąd domyślić można się jak zwrotnym w dziejach był punktem (całą nutą?). Ojciec dodekafonii i serializmu, nazywany Emancypatorem Dysonansu.

Jego muzyka to matematyczne ciągi, swoją logicznością obnażające chaotyczny bałagan w nas samych, wyrażające ból, pragnienie prawdziwego - nie pozornego i łatwego - Porządku.

Z rodzinnej Austrii (choć właściwie jego matka pochodziła z Pragi, a ojciec z Bratysławy) uciekł, gdy Naziści doszli do władzy, podobno był akurat na wakacjach we Francji i stamtąd od razu poleciał do USA. Jego muzyka, podobnie jak jazz, została uznana przez Nazistów za entartete Kunst, czyli sztukę zdegenerowaną; poza tym był Żydem, więc kierunek Einsteina i Dietrich był i dlań jedynym możliwym. W USA przyjaźnił się m.in. z Gershwinem, z którym grywał w tenisa. Wiódł tam spokojne, rodzinne życie ze swoją drugą żoną (pierwsza zmarła, po 22 latach małżeństwa) i dziećmi (w sumie miał ich pięcioro); wykładał na Uniwersytecie California w Los Angeles. Obsesyjnie bał się liczby "13". 13-tego się urodził, 13-tego w piątek zmarł.


Sprechgesang - technika melorecytacji, ni to śpiew ni mowa, a wysokość dźwięku określona jest "mniej więcej" (stąd takie "jeżdżenie" głosu), wprowadził ją Schönberg w Księżycowym Pierrocie.

Polecam:
1. Bardzo ciekawy post nieprostego

Erik Satie

Erik Satie was a French composer I admire. His music isn't simply as most of people say. It's very controversial because of a humor and a sincerity which are camouflaged by seeming triviality. He laughed about big music forms, because these are ununderstandable for most of people. Just a little group of people understand the essensional thoughts in Mozarts, Bachs or Chopins music. It's not just a nice melody.
Secondly he criticised titles and all poems around music opus' in romantic and also impressionistically XIX century. We can see it in parodistic titles and music motives in Three pieces in the form of a pear and Dried EmbryonsIn his mind music was life background, magical supplement making life more interesting and pleasant. Moreover he was really funny, for instance The Bureaucratic Sonatine is a parody of corporational realities.
He is the author of lovely pieces. When you are listening to his Gymnopédies you'd feel you're flying above pure, mithological Greek land:)

Enjoy! Fly! Love! And be happy... :)

Karol Szymanowski

"KAROL SZYMANOWSKI WIELKIM KOMPOZYTOREM BYŁ"
Zapytali mnie w szkole ale dlaczego?
Ja: Bo Tuwim pisał mu wiersze?

Jestem spragniona ogromnie rozważań muzycznych. Rozmów o harmonii; o tym, że puzonista spieprzył staccato w solówce. O tym, że tak się nie gra baroku (szkoły grania baroku!). Nie lubienia koncertów Mozarta, uwielbiania jego oper (rozrywka popularna, niska – opery Mozarta, phi). O miłości do Schoenberga, o sprechgesangu, o leitmotivach, o klangfarbenmelodiowaniu. Pamiętam lekcję o impresjoniźmie. Słuchamy Morza Debussy'ego. Pamiętam ekspresjonizm, pamiętam, że sama pytałam, czy to nie sztuka dla sztuki? Ja!! I Szymanowski, konkurs wiedzy o nim, jego muzyce... Kolega nagrał mi płytę i tylko we dwoje mieliśmy materiały (mało czasu, priorytety). Nie o tym. Z czym nie wolno łączyć dominanty?
Akord chopinowski, akord tristanowski u Turnaua (pani gra ak.tristanowski – ja: ale to u Turnaua było!- pani: widzicie?, znajdź koniecznie!). Siedzę na korytarzu, na ziemi, czytam Kafkę. Łażą, nucą, grają. Cisza – tylko za oknem próba orkiestry. Koncert, imprezy za kurtynami, rozmowy o profesorach (dobry profesor to podstawa).
Przyjaciel sprowadza mnie do salki – To dla Ciebie – i gra. Nie pamiętam co to było. Było piękne. Przyjaciel jest dużym muzykiem, będzie bardzo dużym.
Warszawskiej Jesieni, z której się wymykałyśmy, która nas wtedy przerosła – innością, nowoczesnością, dziwami, która obudziła nas muzycznie, naszą wyobraźnię, naszą świadomość. Wszystkie noce spędzone na koncertach, próbach, gratulacjach i winie. Rozmowy, w których uczucia wyrażało się dźwiękiem, w których osobowość określało się fascynacją Mahlerem, Czajkowskim, lub Szymanowskim (kto z nas dziś przyznałby się do słuchania Czajkowskiego? Ha?). Oczywiście tym ostatnim najrzadziej. A do Mahlera wciąż w sobie nie dotarłam.

Może mi to takie piękne, bo nie najważniejsze? Bo mi – właśnie! - upięknia, a nie stwarza?

Ktoś mglisty przeszedł między strażą.
Edrisi! Dlaczego lęka się me serce?
Dlaczego drży? Edrisi!

Opera "Król Roger" - libretto Iwaszkiewicza upięknił Szymanowski

Czasem myślę, że w sztuce jest za dużo piękna i prawdy i nieprawdy, za dużo, aby się nią zajmować na serio. Czasem tak myślę, a potwierdzę za 60 lat. Albo nie potwierdzę, wcześniej.



piątek, 26 października 2012

Najlepszy klub w Warszawie

Tak, byłam, widziałam, dotykałam. Spędziłam część nocy czekając na metro, które o takiej porze nie jeździ. Kolejny podryglliwy młodzieniec zdjął mi okulary.

Nie przeszkodziłam rosnąć sernikowi z bananem (pasują do siebie). Ukradłam ciuchy Gospodyni i wywróciłam wszystko do góry głową. Zrobiłam wywiad środowiskowy w poliakademiku i zobaczyłam SEKS. Dwukrotnie przeniosłam się w czasie: na przedwojenną WZ-kę i kremówkę z Duchem Przeszłych Świąt.

Ale i tak najlepsza impreza odbyła się w warszawskim klubie FN*.
Muzykę miksowało tam jednocześnie wielu didżejów, których miksery miały co najmniej dziwne kształty. Ruszali się jakoś inaczej niż w dotychczas znanych mi klubach (się bywa, a co). Wystrój wnętrza też był specyficzny: ornamenty, lustra, plusz na (sic!) fotelach. Do tego dostałam papierowy bilet! Spragniona ekstrawaganckich doznań, poleciałam tam, w zachwycie zaciągając jednocześnie obstawę, sztuk: 2. I było warto!

Pierwszego wieczoru wstrząsneły nami 4 żywioły. Na szczególną uwagę zasługują mimika i alikwoty Kena Ueno, oraz tańczący mikser Kari Krikku (tańcząco miksującego zmysłowość Kaiji Saariaho). Następnego wieczoru Arnold Sch.! Jego Pierrot wyszedł na scenę oblaną blaskiem księżyca i zaczarował swoim przerażeniem. Uwiódł szczerością i jedwabną pidżamą. Po przerwie zmienił się w dużego chłopca, szukającego swojej śpiewomowy między księżycem a Wiolettą Villas... i tańczył między nimi... Arnold... i mówił mi w naszym języku i szeptał i skakał i wtopił się w fletowe frullato. I pocieszył mnie swoim umlautem; bo umlaut, jak wiecie, to gruba sprawa, gdy chodzi o Wiedeń...


*Zaprowadziłam do Filharmonii Narodowej koleżankę, która, wskazując diodę na budynku, stwierdziła z zaskoczeniem: „Patrz, a ja nie raz się zastanawiałam co to za oldschoolowy klub!”

środa, 22 sierpnia 2012

domowe melodie


W sumie nie wiem, co powiedzieć. Że się w tych dźwiękach i słowach zaczarowałam? Że się w nich uśmiecham? Że pasują na mnie jak mój ukochany sweter, w którym potrafię chodzić nawet w lecie? Że tęsknię do mojej zimy?
Może wystarczy tyle, że uczę się tej normalności i nie jest to proste. A może wystarczy "dziękuję", wyszeptane Panu Pomocnikowi - za "po prostu", pokazywanie mi siebie w ludzkim świetle i za tak miłą niespodziankę.

Mam taką zasadę, że nie ściągam muzyki z internetu. Wydaje mi się to normalne nie tylko jako przyszłemu prawnikowi czy jako grajkowi - ale jako człekowi. Nie będę tu całej filozofii takich poczynań przytaczać,ale  strasznie fajne to! I chciałabym Was zachęcić do inwestowania w muzykę, bo warto mieć na wyciągnięcie dłoni i ucha cząstkę artysty, który inspiruje.
Domowe Melodie to zespół, którego płyty nie kupicie w Empiku - można ją zamówić tylko bezpośrednio od nich tutaj. Nie tylko muzyka, słowa, wykonanie, ale też sama płyta i piękne opakowanie jest ich, własnoręczne.

Nie słucham radia, zupełnym przypadkiem wpadłam w internecie na ich granie - włączam i... w mojej głowie pełnej różnych niejadalnych zup jakby naciśnięto pauzę - pauzę z tych, co się do nich tęskniąc płacze i śmieje na zmianę.